Mostert Natasha - Sezon czarownicy, ✿EBOOKI
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mostert Natasha
Sezon czarownicy
Dla Carla, małego wojownika
Po upalnych samotnych nocach, gdy zimne wiatry napływają
Rozsiewając mróz i rosę, przed świtem
—
Znudzone głupstwami, o których muszą śnić dziewczęta,
Gdy w ich łóżkach brakuje radości
—
Dwie siostry podnoszą się i zdejmują odzienie.
Ich konie wybiegają z mroku na szeptem gwizdaną prośbę
—
Ogromne widmowe kształty o
łyskających bielą oczach,
Buchające wokół kolan ognistą parą:
W świszczących grzywach ich zaczajone, szperające dłonie,
Mocniejsze od kiełzna, wędrują w powolnej pieszczocie.
Galopują poprzez mlecznobiałe piaski,
Brnąc daleko w śpiącą zatokę:
Mróz kłuje słodko palącym pocałunkiem,
Intymny jak miłość, zimny jak śmierć:
Ich usta, na których syczą pyszne drżenia,
Dymią lekkim pyłem ich oddechu.
Daleko w powodzi szarej ciszy
Patrzą, jak świt rozchodzi się czarownymi kręgami
Poza nie: i dzień rozpłomienia się w ich krwi
Jak biała świeca w skulonej dłoni.
Roy Campbell,
Siostry
PROLOG
Otaczał go spokój: jego umysł przestał wreszcie pulsować bólem.
Powoli otworzył oczy. Ponad nim czarne niebo rozświetlone gwiazdami. Księżyc w pełni
zaplątany w rozłożyste konary drzewa.
Niejasno zdawał sobie sprawę, że leży na plecach i unosi się na wodzie. Basen. Od czasu do
czasu poruszał nogami i rękami, by utrzymać się na powierzchni. Ruchy były instynktowne i niemal
bezwiedne.
Gdzieś śpiewały skrzypce, ich dźwięk dryfował przez nocne powietrze. Dochodził z domu, który
wznosił się wysoką i ciemną bryłą po jego prawej stronie. Okna były ciemne, żadne światło nie
przenikało przez maleńkie szybki w ołowianych ramkach. Strome mury pochylały się nad nim, a
spiczasty dach załamywał się pod jakimś niemożliwym kątem.
W myślach miał zamęt, a jego czaszka pękała z bólu, który eksplodował w jego mózgu jak
palący płomień. Lecz gdy spoglądał na dom, wciąż pamiętał, co kryło się za jego grubymi murami.
Bo jak mógłby zapomnieć? Miesiącami badał go z namiętnością mężczyzny odkrywającego
ciało dawno niewidzianej kochanki. Przemierzał kręte korytarze, wspinał się po spiralnych
schodach, wchodził do zaklętych pokojów i sal. Pamiętał wszystko — każdy najmniejszy szczegół
był zanotowany w jego zmaltretowanym mózgu.
Zielony pokój z fosforyzującymi liliami. Sala balowa z tańczącymi motylami. Pokój masek, w
którym światło jakiegoś niewidocznego słońca przemieniało pajęczyny w złoto. Cudowne pokoje.
Pokoje wypełnione pięknem.
Lecz w środku tego domu kryły się również pokoje cuchnące rozkładem i chorobą. Maleńkie
pokoiki o ścianach wilgotnych i pokrytych liszajem, w których wyciągając rękę mógłby dotknąć
wyrastających z sufitu oczu: oczu, których zamglone spojrzenie śledziło jego mozolną wędrówkę
przez labirynt obrazów i myśli.
Znał ich porządek. Porządek miejsc, porządek rzeczy. Dokładnie przestrzegał zasad. Dlaczego
więc coraz trudniej było mu utrzymać się na wodzie, z umysłem jak przepalona żarówka i ciałem
tak strasznie ociężałym?
Zerwał się wiatr. Poczuł na mokrej skórze jego pylisty oddech i zaczął się zastanawiać, czy
pękaty księżyc nie spadnie z drzewa.
Był zmęczony. Czuł napięcie w karku. Powinien spróbować dopłynąć do krawędzi basenu, lecz
połowa jego ciała była jak sparaliżowana. Mógł jedynie lekko poruszać ramionami i nogami, by
uchronić się przed zatonięciem. Pod nim rozciągała się czarna toń. I nagle zdał sobie sprawę, że nie
odczuwa już spokoju, lecz potworny strach.
Wtedy ciepły promień światła rozdarł mrok. W domu zapaliła się jakaś lampa. Chciał krzyknąć,
lecz głos uwiązł mu w gardle. Światło dochodziło zza drzwi z witrażowymi szybami ułożonymi
starannie w kształt emblematu.
Monas Hieroglyphica.
Proszę bardzo, wciąż pamiętał...
Za rozświetlonymi rombami z czerwonego, zielonego i fioletowego szkła zamajaczył jakiś cień.
Przystanął na chwilę, znieruchomiał.
Potem poruszył się. Drzwi stanęły otworem.
Wyszła bezszelestnie do ogrodu. Gdy szła w jego stronę, zdawało mu się, że czuje zapach jej
perfum.
Wstąpiła w niego otucha. Przez cały czas musiała wiedzieć, że tu jest. Oczywiście, że wiedziała.
A teraz przyszła go ocalić. Nie miał już czego się bać. Ale pospiesz się, pomyślał. Proszę, pospiesz
się.
Wciąż miała na twarzy maskę, która zakrywała jej oczy. Jej włosy ukryte były pod czarnym
kapturem peleryny. Na jej ramieniu siedział czarny jak węgiel kruk. Nawet w półmroku dostrzegał
połysk na skrzydłach ptaka.
Uklękła na krawędzi basenu, pochyliła się i spojrzała mu prosto w twarz. Na jej ramię padła
smuga żółtego światła. Na szyi miała cienki łańcuszek, z którego zwisał wisiorek w kształcie litery
M. Lśnił na tle jej białej skóry.
Dźwięk skrzypiec dochodzący z wnętrza domu był teraz o wiele wyraźniejszy. Rozpoznał utwór.
Andante cantabile.
Kwartet smyczkowy Czajkowskiego, numer 1, opus 11. Ekstatyczne dźwięki
wywołały falę wspomnień. Kiedy ostatnim razem słuchał tego utworu, w kominku płonął ogień, na
ciemnym drewnianym stole stała misa przekwitających róż w kolorze brzoskwiniowym, a obok niej
czekały na srebrnej tacy trzy kieliszki czerwonego wina.
Tonął. Jego stopy były jak blade bezpłetwe ryby, ociężale poruszające się w wodzie. Długo już
nie wytrzyma. Ale ona mu pomoże. Wyciągnie go na brzeg. Poruszył z trudem ramieniem i
wyciągnął błagalnie rękę.
Zmarszczyła czoło z troską, lecz oczy za maską pozostały tajemnicze. Położyła dłoń na jego
twarzy i popchnęła ją delikatnie pod wodę. Przestraszony kruk zerwał się z jej ramienia, kracząc.
Otworzył usta chcąc zaprotestować i niemal utonął. Gwałtownie odwrócił głowę na bok,
prychając i kaszląc. W panice spróbował od niej odpłynąć, lecz jego ciało było zbyt ciężkie.
Ponownie wychyliła się do przodu i popchnęła go pod wodę. I znowu. Za każdym razem
wydobywał się na powierzchnię, łapał powietrze, widząc tylko jej białe ramiona i zwisający z jej
szyi łańcuszek z inicjałem M. Robiła to delikatnie, ale stanowczo. Jego głowa na przemian
wychylała się i zanurzała w wodzie. Zrozumiał, że zaraz umrze.
Wyczerpanie. Jego płuca płoną. Podjął jeszcze jedną, heroiczną próbę uwolnienia się, lecz ona
była silniejsza.
Nagle jej uchwyt zelżał, lecz on nie miał już siły, żeby wypłynąć na powierzchnię. Kiedy
zaczynał tonąć, wciąż miał otwarte oczy, i przez warstwę wody zobaczył, jak się podniosła.
Spojrzała na niego i uniosła dłoń jakby w geście żalu.
Powietrze wylatujące z jego ust marszczyło wodę, rozmywając jej postać, jej zamaskowaną
twarz. Obracając się powoli twarzą w dół, pomyślał z dziwnym poczuciem oderwania, że może
jego podróż wciąż trwa, może wciąż będzie szukać ścieżki, która wiedzie prosto do celu...
DOM O MILIONIE DRZWI
Zawsze chciałem poznać wszystko to, co jest na świecie
do poznania...
Johannes Trithemius,
Steganographia (Tajemne Pisma),
1499
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy jest na świecie coś równie wspaniałego, jak korek uliczny w skwarny dzień?
Światło zmieniło się na czerwone. Gabriel Blackstone zatrzymał rower na zakorkowanym
skrzyżowaniu. Odwrócił się w bok i rozejrzał dokoła, z jedną stopą opartą dla równowagi o jezdnię,
a drugą wciąż na pedale. Otaczały go samochody i Gabriel wyczuwał oczekiwanie — ledwie
powstrzymywaną agresję — czające się w sercach kierowców, którzy pocili się lekko za
kierownicami swoich pojazdów. Wyglądali na rozluźnionych; łokcie wysunięte przez otwarte okna,
głowy oparte swobodnie o zagłówki foteli. Ale Gabriel nie dał się nabrać. Kiedy zapali się zielone
światło, będzie musiał się zwijać. W tej części londyńskiego City rowerzyści byli z trudem
tolerowani. Oczywiście to była frajda: przeciskanie się między samochodami, ryzyko. Przed sobą
Gabriel widział oczy taksówkarza — napuchnięte i otoczone zmarszczkami — które obserwowały
go we wstecznym lusterku. Z tyłu telewizyjna furgonetka zaczęła już podpełzać do przodu, czając
się przy tym irytująco.
Był piekielny upał. Gabriel otarł czoło wierzchem dłoni. Lato przyszło wcześnie. Asfalt pod jego
stopą był miękki. Powietrze smakowało jak parafina. Ale lubił City w taką pogodę: lepkie,
zapuszczone, z poruszającymi się ociężale pieszymi. Emocje buzowały tuż pod skórą niestłumione
szalikami i grubymi płaszczami, niezakryte kapeluszami chroniącymi przed lodowatym deszczem.
Jego uwagę przyciągnęło mignięcie czerwieni: chodnikiem obok niego szła dziewczyna w
pąsowej spódnicy i bluzce, machając ozdobioną frędzlami torebką. Miała odsłonięty pępek i
Gabriel zauważył motyla wytatuowanego na jej płaskim brzuchu. Szła tak niefrasobliwie, że aż
uśmiechnął się z przyjemnością. Życie było piękne. Czwarta po południu w City... i miasto należało
do niego.
Światło zmieniło się na zielone. Samochody wystrzeliły do przodu. Entuzjastyczny ryk odbijał
się od stromych ścian budynków i wprawiał ziemię w drżenie. Gabriel popedałował wściekle przez
skrzyżowanie, wymijając zielonego mercedesa, którego kierowca wydawał się bardziej zajęty
wrzeszczeniem do telefonu niż prowadzeniem samochodu.
Właśnie w takie dni Gabriel zdawał sobie jasno sprawę z tego drugiego — potajemnego —
wymiaru City. Poza spalinami, hałasem i mgiełką żaru, było tam coś efemerycznego. Cyfrowy pył.
Pedałując wzdłuż wznoszących się wysoko fasad londyńskich banków, firm ubezpieczeniowych i
przedsiębiorstw, Gabriel wyobrażał sobie, że porusza się w niewidocznej, lecz migotliwej chmurze.
Za murami drapaczy chmur mruczały cicho maszyny wypełnione snami. Snami o pieniądzach i
władzy. Snami rozłożonymi na kody binarne. Danymi. Najcenniejszym kapitałem w całym tym
mieście, w którym obrót obcą walutą był równy czterem tysiącom sześciuset trzydziestu siedmiu
miliardom dolarów dziennie. W mózgach komputerów kryły się pliki, notatki służbowe, dane
badawcze. Skarbnica informacji chroniona zamkniętymi drzwiami, programami ochronnymi
komputerów i zabójczymi hasłami.
Ale nie ma rzeczy niemożliwych, prawda? Gabriel uśmiechnął się do wiatru i pochylił się,
skręcając ostro w wąską boczną uliczkę i
zostawiając za sobą najgorszy korek. Drzwi można wyważyć, na mury można się wspiąć, a magię
zaszyfrowanych zaklęć można przełamać. Sekrety istnieją po to, by je odkrywać. Potrzeba tylko
skupienia i determinacji — a tak się szczęśliwie złożyło, że on obdarzony był i jednym, i drugim.
Dzisiaj udał się na misję wywiadowczą. Jego klientem był Bubbleboy, firma specjalizująca się w
produkcji zabawek dla dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat. Cel zaś stanowił Pittypats,
największa konkurencja Bubbleboya. W tym okrutnym świecie sposobem na zdobycie przewagi
było poznanie tajemnic rywali. Przeglądając raporty analityków finansowych z City i przekopując
się przez gazety i czasopisma ekonomiczne, przedsiębiorstwa mogą dowiedzieć się całkiem sporo o
konkurencji. Metoda ta jest nudna, banalna, lecz — trzeba to uczciwie przyznać — niepozbawiona
efektów.
Publicznie dostępne dokumenty pozwalają jednak na odkrycie tylko części prawdy. Ostatecznie
niezbędne staje się bardziej innowacyjne podejście. I tu właśnie na scenę wkraczał Gabriel. Jego
dzisiejsza ekspedycja zwiadowcza stanowiła zaledwie pierwszy krok w skomplikowanej operacji,
której celem było zapewnienie Bubbleboyowi dostępu do największych tajemnic głównego rywala.
Biura Pittypats, które Gabriel chciał obejrzeć, znajdowały się w dwóch prostych, choć uroczych
kamienicach z końca osiemnastego wieku, o weneckich oknach i ozdobnych łukach. Bardzo
skromnie jak na firmę o imponującym, globalnym zasięgu. Kamienice przysiadły sobie cichutko na
końcu wąskiej uliczki, przytłoczone przez rażąco brzydką, betonową wieżę z lat sześćdziesiątych.
Przez całą jej długość biegła stalowa barierka. Gabriel przypiął do niej rower. Prostując się,
dostrzegł w wielkim szklanym oknie swoje odbicie. Buty do kostek, dżinsy, przybrudzona koszulka
ze świecącym napisem Kurierzy City. Skórzana torba przerzucona przez ramię. Wciśnięta pod
pachę podkładka z klipsem. Doskonale. Wyglądał jak trzeba.
Ochrona przy drzwiach frontowych Pittypats była szczątkowa:
wszechobecna kamera, dzwonek i domofon. Gabriel położył palec na przycisku i niemal
natychmiast drzwi otworzyły się z trzaskiem.
W środku było już zupełnie inaczej. Pod sufitem znajdowały się czujniki ruchu, a drzwi
prowadzące z maleńkiej recepcji do reszty budynku wyposażone były w czytnik kart
magnetycznych. W pomieszczeniu nie było żadnych kamer, co nie gwarantowało, że nie kryły się
gdzieś głębiej.
Kiedy Gabriel wszedł do środka, siedząca za wyłożonym zielonozłotą skórą biurkiem
dziewczyna podniosła wzrok. Włosy miała skromnie związane z tyłu głowy, ale jej usta wyglądały
tak, jakby należały do jakiegoś replikanta z
Łowcy Androidów.
Były niewiarygodnie błyszczące,
wydawały się wręcz migotać. Były olśniewające. Lecz także w jakiś sposób groźne. Człowiek miał
wrażenie, że gdyby je pocałował, mógłby sobie zedrzeć kawałek skóry.
— W czym mogę pomóc? — dziewczyna patrzyła na niego chłodno, z jedną brwią wygiętą w
imponujący łuk.
Gabriel uśmiechnął się do niej i zsunął z ramienia skórzaną torbę.
— Przesyłka.
Gdy otwierał torbę, dziewczyna czekała, trzymając w palcach ołówek i stukając nim lekko w
staromodną podkładkę na biurko.
— Proszę — Gabriel wyciągnął niewielką paczkę owiniętą w brązowy papier i położył ją
razem z pokwitowaniem na blacie biurka. — Przesyłka dla pana Peake'a. I trzeba podpisać.
— Peake? — Dziewczyna zmarszczyła czoło. — Nie. Nie ma tu nikogo o tym nazwisku.
Gabriel wiedział, że nie ma. Upewnił się co do tego wcześniej, teraz jednak powiedział z
przesadną cierpliwością:
— Tak. Peake. Niech pani zobaczy. Tak tu jest napisane — stuknął w kartkę palcem. — Pan
Donald Peake.
— Nie. — Dziewczyna z irytacją odsunęła pokwitowanie w jego stronę. — Musiała zajść jakaś
pomyłka.
— To firma Pittypats?
— Owszem. Ale...
Zerknął na adres na przesyłce.
— Pan Donald Peake. Dział zarządzania zasobami ludzkimi.
— Ach. — Twarz dziewczyny rozjaśniła się. — Nasz dział zarządzania zasobami znajduje się
w Croydon. Pomylił pan biura.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]