Morrell David - Akt desperacji

Morrell David - Akt desperacji, !!! 2. Do czytania, !!!. !.Kryminał i sensacja

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
David Morrell
Akt desperacji
Z angielskiego przełożył PAWEŁ WIECZOREK
DAVID MORRELL (ur. 1943 w Kitchener w Kanadzie) - światowej sławy autor powieści
sensacyjnych. Od 1966 mieszka w USA. Ukończył Penn State University i obronił pracę
doktorską z literatury amerykańskiej. W latach 1970-1986 pracował jako wykładowca na
Iowa University. Zafascynowany twórczością Ernesta Hemingwaya, Richarda Mathesona,
Johna Bartha. Prezes The International Thriller Writers Organization. Autor ponad 20
powieści, 3 książek niebeletrystycznych (m.in. monografii poświęconej twórczości Johna
Bartha), a także licznych opowiadań z gatunku grozy i sensacji. Jego najbardziej znane
thrillery to Pierwsza krew (1972; sfilmowana jako Rambo z Sylvesterem Stallone w roli
tytułowej), Testament (1975), trylogia Bractwo Róży (1984), Bractwo Kamienia (1985),
Bractwo Nocy i Mgły (1987) oraz Piąta profesja (1990), Podwójna tożsamość (1993),
Infiltratorzy (2005), Łowca (2007) i najnowszy - The Spy Who Came for Christmas (2008).
Na podstawie Bractwa Róży powstał niezwykle popularny miniserial telewizji NBC z
Peterem Straussem i Robertem Mitchumem w rolach głównych.
Dla Mela Parkera,
nie tylko wspaniałego redaktora, ale i przyjaciela, o jakim marzy każdy pisarz
1
W magazynku samopowtarzalnego pistoletu kalibru 45 mieściło się siedem pocisków, ale
teraz tkwił tam tylko jeden. Pittman załadował go do komory jednym szybkim ruchem zamka
i dobrze naoliwiony metal przesunął się z cichutkim trzaśnięciem. Bohaterem pierwszej
historii, jaką opisał dla gazety osiemnaście lat temu, był emerytowany policjant, który
popełnił samobójstwo. Pittman nigdy nie zapomniał usłyszanej przypadkiem na komisariacie
rozmowy. Była to wymiana zdań przy automacie do kawy między dwoma mundurowymi
policjantami, rozmawiającymi o śmierci swojego byłego kolegi.
— Nie wytrzymał emerytury...
— Miał problem z alkoholem.
— Żona go zostawiła.
— Ale odszedł w dobrym stylu. Zapasowa broń, samopo
wtarzalna czterdziestkapiątka z jednym nabojem.
To ostatnie stwierdzenie zdziwiło Pittmana, ale kiedy poznał podstawy działania ręcznej
broni palnej, dowiedział się, że po wystrzale pistolet samopowtarzalny wyrzuca zużytą łuskę i
załadowuje do komory następny nabój. Równocześnie iglica sama wraca na swoje poprzednie
miejsce, co sprawia, że w razie potrzeby można znowu strzelać. Emerytowany policjant
najwyraźniej uznał, że pozostawienie obok swojego ciała załadowanego pistoletu byłoby
niewłaściwe. Nie mógł przewidzieć, kto go znajdzie. Mogła to być gospodyni, ale równie
dobrze
broń mógł podnieść jego dziesięcioletni syn. Aby uniknąć ryzyka, że może jeszcze komuś
zaszkodzić, załadował pistolet jednym nabojem. Po strzale zamek zatrzyma się w pozycji
przesuniętej do tyłu, komora będzie pusta, a broń bezpieczna.
„...odszedł w dobrym stylu".
Właśnie dlatego Pittman również załadował pistolet jednym nabojem. Kilka tygodni
wcześniej wystąpił o pozwolenie na broń. Dziś po południu, kiedy komisja weryfikacyjna
ustaliła, że nie był karany, nigdy nie przebywał w ośrodku psychiatrycznym z powodu
agresywnego zachowania i tak dalej, otrzymał pozwolenie na udanie się do sklepu
sportowego i zakup pistoletu — takiej samej czterdziestkipiątki, jaką miał emerytowany
policjant-samobójca. Sprzedawca zapytał, ile ma dać pudełek amunicji i Pittman odparł, że
jedno zdecydowanie wystarczy.
— To znaczy, że zamierza pan trzymać pistolet w domu
jedynie do ochrony?
— Właśnie — odparł Pittman.
W myśli dodał: do ochrony przed koszmarami.
Siedział teraz w swoim malutkim mieszkanku na drugim piętrze, za zamkniętymi drzwiami,
przyglądał się zabezpieczonemu pistoletowi i słuchał odgłosów wieczornego ruchu ulicznego.
Stojący na kominku zegar zaterkotał i cyfry przeskoczyły z8:łłna8:12. Zza ściany dobiegał
sztuczny śmiech publiczności telewizyjnego sitcomu. Śmierdziało smażoną cebulą — zapach
przesączał się szparą pod drzwiami wejściowymi z jednego z mieszkań w głębi korytarza.
Pittman uniósł broń.
Nigdy nie był na kursie strzeleckim, ale dobrze odrobił lekcję. Poczytał sobie trochę o
anatomii czaszki i dowiedział się, gdzie są miękkie miejsca. Skronie, zagłębienia za uszami i
podniebienie były miejscami najbardziej nadającymi się do tego, co zamierzał zrobić. Przy
okazji dowiedział się jednak, że wielu niedoszłych samobójców po strzale w głowę, zamiast
się zabić, zrobiło sobie lobotomię. Choć nie zdarzało się to często, naciśnięcie spustu
przystawionego do skroni pistoletu mogło czasem spowodować lekkie przesunięcie się lufy w
kierunku czoła.
10
Pocisk uderzał wtedy w grubą płytę kostną nad brwiami i odbijał się od niej, a nieudolny
samobójca zamiast w trupa zamieniał się w warzywo.
Mnie to sią na pewno nie przydarzy, pomyślał Pittman. Przeprowadzi wszystko do końca.
Emerytowany policjant, na którym się wzorował, włożył sobie lufę do ust, co uniemożliwiało
zarówno ruch ciała, który spowodowałby przejście kuli obok mózgu, jak i odwrócenie lufy.
Podobnie jak on, wybrał broń o dużej sile rażenia — czterdziestkępiątkę.
W drodze do sklepu z bronią wstąpił na drinka, wracając do domu — na jeszcze dwa w
innym barze. W szafce obok lodówki miał butelkę jacka danielsa, ale po zaryglowaniu drzwi
mieszkania nic już nie pił. Nie chciał, aby podczas sekcji stwierdzono w jego organizmie
obecność alkoholu i uznano, że odebrał sobie życie, ponieważ się upił. Chciał zachować jasny
umysł. Zamierzał wykonać tę ostatnią w życiu czynność z pełną świadomością.
Nagle przyszła mu do, głowy pewna sprawa natury porządkowej: jak uzasadni bałagan,
który po sobie zostawi? Wybierając sposób zadania sobie śmierci, w wyniku kilkuetapowej
selekcji uznał, że najlepiej będzie, jeśli użyje broni palnej, nie do końca jednak przemyślał,
gdzie powinno to nastąpić. Przy kuchennym stole? Zakrwawi drewno, podłogę, lodówkę i być
może nawet sufit. Po chwili zastanowienia wstał — cały czas trzymając w dłoni pistolet — i
przeszedł do łazienki. Powoli i uważnie, aby nie stracić równowagi, wszedł do wanny,
zaciągnął zasłonkę i usiadł. Był gotów.
Kiedy przystawił pistolet do warg, poczuł słodkawy zapach metalu. Otworzył usta i przez
sekundę musiał walczyć z odrazą, ale w końcu wsunął lufę do środka. Była grubsza, niż się
spodziewał, i musiał jeszcze szerzej otworzyć usta. Gdy metal zawadził o jeden z przednich
dolnych zębów, Pittman zadrżał.
Wszystko gotowe.
Myślał o samobójstwie od chwili złożenia wniosku o pozwolenie na broń. Był tak
wyczerpany emocjonalnie, że każdy kawałek jego mózgu domagał się ulgi, przerwania
nieustannego bólu. Oczekiwanie na decyzję komisji dawało mu możliwość
11
sprawdzenia, jak bardzo jest zdecydowany, pozwoliło wiele razy rozpatrzyć każdy z
argumentów za i przeciw.
Zacisnął palec na spuście — opór okazał się. silniejszy, niż się spodziewał. Musiał
pociągnąć mocniej.
W tym momencie zadzwonił telefon.
Pittman zmarszczył czoło.
Telefon zadzwonił ponownie i za chwilę odezwał się po raz trzeci.
Rozpaczliwie próbował zignorować jego terkot, jednak po chwili — choć niechętnie —
doszedł do wniosku, że powinien odebrać. Nie miało to nic wspólnego z wahaniem czy
potrzebą zyskania na czasie. Jako człowiek z zasadami obiecał sobie, że nie zostawi żadnych
niepozałatwianych spraw: niezapłaconych rachunków, nieodwzajemnionych przysług czy
nieuprzejmości, za które nie przeprosił. Zostawił testament — cały swój skromny majątek
przekazywał byłej żonie, do której napisał także krótki list wyjaśniający. Jego obowiązki
wobec pracodawcy zakończyły się wczoraj wraz z dwutygodniowym okresem
wypowiedzenia. Zadbał nawet o zorganizowanie swojego pogrzebu.
Kto mógł do niego dzwonić? Ktoś się pomylił? Ktoś chce mu coś sprzedać? Czyżby nie
zajął się jakimś szczegółem? Możliwe, choć starał się jak najlepiej zakończyć swoje życie.
Telefon nie przestawał dzwonić. Pittman wyszedł z wanny, przeszedł do salonu i z niechęcią
podniósł słuchawkę.
— Halo? — odezwał się. Mówienie przychodziło mu z wy
raźnym trudem.
— To ja, Burt. — Burt Forsyth nie musiał się przedstawiać.
Z jego zniszczonego przez papierosy gardła wydobywał się
charakterystyczny chropawy głos. — Tak długo nie odbierałeś,
że w końcu pomyślałem, że cię nie ma.
— Więc dlaczego nie odłożyłeś słuchawki?
— Nie włączyłeś automatycznej sekretarki.
— Czasami bywam w domu także wtedy, gdy jest włączona.
— Skąd miałbym o tym wiedzieć, gdybyś nie odebrał?
Pittman miał wrażenie, że nie uczestniczy w tej rozmowie,
tylko jej się przysłuchuje. Czuł się, jakby był po silnych lekach uspokajających.
12
— Czego chcesz, Burt?
— Przysługi.
— Przykro mi. Nie mogę.
— Nie odmawiaj, póki się nie dowiesz, o co chodzi.
— To nie ma... Burt, jesteśmy kwita. Nic sobie nie jesteśmy
winni i niech tak zostanie.
— Mówisz to tak, jakbyśmy mieli się już nigdy nie spotkać,
tylko dlatego, że się zwolniłeś. Wczoraj byłeś ostatni raz
w pracy, więc prawdopodobnie nic nie wiesz. Powiedziano
nam o tym dziś rano. Od piątku „Chronicie" zamyka swe
podwoje.
Jego głos zdawał się dolatywać z bardzo daleka.
— Co takiego?
— Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że gazeta jest w złym
stanie, ale nie sądziliśmy, że aż tak złym. Jest bankrutem. Nikt
nie chciał jej kupić. Nasze analizy nie mogą konkurować
z wiadomościami telewizyjnymi „USA Today", więc właś
ciciele zamykają firmę. Za dziewięć dni, po stu trzydziestu
ośmiu latach, do naszych czytelników trafi ostatnie wydanie
„Chronicie".
— W dalszym ciągu nie rozumiem, co...
— Chcę, żebyś wrócił do pracy. Mamy za mało ludzi, żeby
spróbować cokolwiek zrobić. Posłuchaj... spędziłem trzydzieści
lat w tej gazecie i nie chcę, żeby skończyła jak śmieć. Proszę,
wróć do nas i pomóż mi. To tylko dziewięć dni. Dział nekro
logów jest tak samo ważny, jak każdy inny. Po komiksach
i wiadomościach sportowych to trzeci w kolejności dział, do
którego zagląda większość ludzi. Nie mam czasu na wprowa
dzanie kogoś nowego, poza tym i tak bym nikogo nie znalazł,
zwłaszcza że lada dzień nas już nie będzie, a ludzie biorą sobie
wolne, żeby szukać nowej roboty. Bądź kumplem, Matt. Nie
dla mnie, ale dla „Chronicie". Pracowałeś z nami czternaście
lat... musisz coś czuć do tej gazety.
Pittman w milczeniu wpatrywał się w podłogę.
— Matt?
Twarz Pittmana stężała.
— Matt... jesteś tam?
13
Pittman popatrzył na pistolet.
— Burt, zgłaszasz się do mnie z tą sprawą w nie najlepszym
momencie.
— Ale zrobisz to dla mnie?
— Nawet nie wiesz, o co prosisz.
— Wiem. O to, żebyś zachował się jak przyjaciel.
— Niech cię cholera, Burt.
Odłożył słuchawkę. Czekał przez chwilę, spodziewając się, że telefon znowu zadzwoni, ale
aparat milczał. Podszedł do szafki przy lodówce i nalał sobie whisky. Bez lodu, bez wody.
Wypił ją szybko i wlał do szklanki następną porcję.
Biorąc pod uwagę to, co zamierzał zrobić, wydawało mu się mocno ironiczne, że pracuje w
dziale nekrologów umierającej gazety. Jego biurko — jedno z wielu oddzielonych jedno od
drugiego niewysokimi ściankami — znajdowało się w pokoju na trzecim piętrze, naprzeciwko
windy, w połowie drogi do toalety. Choć redakcja „Chronicie" nie miała pełnej obsady,
wszędzie panował ruch i hałas — wokół Pittmana chodzili ludzie, dzwoniły telefony, stukały
klawiatury komputerów. Za plecami miał „Sztukę i rozrywkę", po lewej „Porady domowe",
po prawej „Kalendarz usług komunalnych". Miał wrażenie, że od wszystkiego oddziela go
szara mgiełka.
— Wyglądasz okropnie, Mart — powiedział jego kolega
z działu biznesu.
Pittman wzruszył ramionami.
— Chorowałeś?
— Trochę.
— Od tego, co się dzieje z „Chronicie", pewnie jeszcze ci
się pogorszy.
— Pewnie tak...
Przysadzisty redaktor położył dłonie na biurku Pittmana i spojrzał na niego z góry.
— Może słyszałeś także, że zagrożone są nasze cholerne
emerytury. I... ale skąd miałbyś to słyszeć? Zapomniałem, że
dwa dni temu się zwolniłeś. Wyczułeś pismo nosem, co? Muszę
15
ci pogratulować. Pewnie dogadałeś się na kilka tygodni dodatkowej pracy albo...
— Nie — odparł Pittman. — O niczym nie wiedziałem.
— Więc dlaczego to zrobiłeś?
— Po prostu byłem zmęczony.
Kolega gapił się na niego, nic nie rozumiejąc.
— Zmęczony? Więc co tu robisz?
Pittman miał kłopoty z koncentracją.
— Wróciłem, żeby wam pomóc. Na osiem dni. Do tego
czasu będzie już po wszystkim — odparł. Kiedy to powie
dział, poczuł, jaką wiecznością wydaje mu się ta perspek
tywa.
— Cóż, na twoim miejscu... gdybym miał jakieś pieniądze
w banku... a zakładam, że je masz, bo inaczej pewnie byś się
nie zwalniał... nie marnowałbym tu czasu, ale znalazłbym sobie
inną robotę.
Pittman nic na to nie odpowiedział.
Kolega redaktor pochylił się tak mocno, że poła jego rozpiętej marynarki zakryła telefon,
który nagle zadzwonił. Zaskoczony, popatrzył w dół, na ukryte źródło dźwięku, i
wyprostował się.
Pittman podniósł słuchawkę.
Telefon — sądząc po głosie, dzwoniła kobieta w średnim wieku — dotyczył
siedemdziesięciopięciolatka (przypuszczalnie jej ojca), który zmarł we własnym domu.
Pittman wziął do ręki formularz i wpisał imię oraz nazwisko zmarłego.
— Mogłaby pani określić przyczynę śmierci?
— Słucham? — Kobieta mówiła niewyraźnie, jakby płaka
ła. — To było takie trudne... Co pan ma na myśli?
— Czy chce pani, aby w nekrologu zostało napisane, z ja
kiego powodu umarł? Może chciałaby pani użyć określenia:
„Po długotrwałej chorobie". A może nie chce pani podawać
przyczyny śmierci?
— Miał raka.
Słowa te wbiły się w Pittmana niczym lodowate ostrze. Nagle przed oczyma stanął mu
Jeremy. Silny, z gęstymi, długimi rudymi włosami, rozwiewanymi przez wiatr. Kruchy,
pozba-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kazimierz.htw.pl