Monastyr - Projekt Kathard, RPG, Inne systemy, Monastyr
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K K
ATHRAD
THRAD
:
::
SPIS
SPIS
TRECI
TRECI
I wtedy nast¹pi³ krach numer jeden. Siad³ mi kom-
puter. Wyparowa³y wszelkie dane z twardego dysku.
Z tydzieñ trwa³o zanim odzyska³em sprawnoæ ma-
szyny, i kolejny, zanim ze strzêpów danych i korespon-
dencji z Ballisem odzyskalimy poprawione teksty.
Wszystko by³o sprawdzone. Zajê³o nam sporo, ale by-
limy dumni. I wtedy pojawi³y siê dwa kolejne pro-
blemy. Po pierwsze, uwiadomilimy sobie, ¿e ma to
byæ dodatek, czyli te teksty musz¹ tworzyæ ca³oæ. Po
drugie, dodatek wymaga ilustracji, a my mielimy jed-
n¹. Tymczasem sesja zbli¿a³a siê wielkimi krokami -
termin zacz¹³ nam wisieæ nad g³ow¹.
Desperacko zaczêlimy poszukiwaæ rysowników.
Wtedy to odkrylimy Wojewodê i nasz¹ gwiazdê,
czyli Ziela, który gdyby wiedzia³, ile czeka go pracy, i
ile zawali przez to sprawdzianów, na pewno by siê nie
zgodzi³. Tak wiêc pogania³em wszystkich do pracy, a
ch³opcy spisywali siê na pi¹tki. Robili rysunki, ma-
lunki, teksty, ramki, plany, zaskakiwali mnie wietny-
mi pomys³ami i znosili moje ci¹g³e narzekania i stwier-
dzenia: szybciej, szybciej.
I wtedy przypomnia³em sobie: Józek, nie znasz siê
na sk³adaniu!. Ale nie spanikowa³em, poprosi³em
Ignacego o wszelkie niezbêdne materia³y i zgody i za-
cz¹³em rêcznie sk³adaæ wszystko w Wordzie, progra-
mie tak do tego siê nadaj¹cym, jak pi³a ³añcuchowa
do obcinania paznokci. Codziennie po parê godzin.
Masakra. Ale najgorsze przede mn¹, bo mój kompu-
ter nie chcia³ przerobiæ tego na PDF. Nie pytajcie dla-
czego, nie wiem. Open Office tak, ale Adobe nie chcia³.
Przerabia³ dopiero po podzieleniu pliku na czêci
mniejsze ni¿ 2Mb. Musia³em wiêc dzieliæ wszystko,
raz jeszcze formatowaæ, zmieniaæ ustawienia ramek i
konwertowaæ na PDF, co zajmowa³o mojemu kompu-
terowi rednio dwie godziny i krad³o mi z dysku po-
nad 2Gb (nie pytajcie, nie wiem). Przy okazji wymy-
li³em historiê (no dobra, Ballis trochê mi pomóg³),
któr¹ po³¹czy³em teksty. Egzaminu ¿adnego nie za-
wali³em w miêdzyczasie, ale na pewno Kathard nie
przyczyni³ siê do osi¹gniêcia najlepszej redniej na
roku.
W ka¿dym b¹d razie mielimy wszystko skoñczo-
ne. I wtedy zadzwoni³ Ignacy i powiedzia³, ¿e trzeba
jeszcze poczekaæ i ¿e chce jeszcze przed publikacj¹
dok³adnie obejrzeæ materia³. Odwo³alimy wiêc ter-
miny i czekalimy. Do teraz, kiedy mo¿ecie podziwiaæ
Kathard na sieci, mam nadziejê, ¿e nasza praca by³a
tego warta i dodatek siê podoba, uczynilimy go naj-
lepszym, jakim zdo³alimy.
Miasto wiatrów
.....................3
Rados³aw Scheller
Eldjiha Tsanmu Gniew Pustyni
....7
Piotr Leoñczuk
Podró¿
.............................13
Micha³ Piêta
Tajemna wojna Daar Kazy
....19
Pawe³ Grabowski
Polana nagich mieczy
.........27
Piotr Woyke
Redakcja:
Józef Joseppe Orzeszyna; Bar-
tosz Ballis Lisowski
Ilustracje:
Micha³ Zielu Zieliñski; Piotr
Wojewoda Woyke; Maciek D¹browski, To-
masz Jêdruszek
Ok³adka:
Micha³ Zielu Zieliñski
Pewnego zimowego dnia dosta³em od Ignacego wia-
domoæ na Gadu Gadu: Chcê, ¿eby zaj¹³ siê Projek-
tem Kathard, bo ja w tej chwili ca³¹ uwagê powiê-
cam edycji hard cover. Odpowiedzia³em: OK
Nastêpnego dnia w mojej skrzynce znalaz³y siê
prace szczêciu autorów; piêæ tekstów i jedna grafi-
ka. Pomyla³em, ¿e dobrze by³oby zaj¹æ siê tym od
razu, bo sesja egzaminacyjna zbli¿a³a siê wielkimi
krokami. Przyst¹pi³em do czytania. A by³o co czytaæ.
Prace - oczywicie - nie by³y ze sob¹ w ¿aden, ¿a-
den sposób powi¹zane. Przeczyta³em piêæ, lepiej lub
gorzej napisanych, ciekawszych lub nudniejszych tek-
stów i zmartwi³em. Na szczêcie cz³owiek nigdy nie
pozostaje sam w swoim nieszczêciu. O ca³ym raba-
nie dowiedzia³ siê Ballis i zaproponowa³ mi pomoc.
Za nic, po prostu. Nie wiedzia³em wtedy jeszcze co
potrafi Ballis, a bez niego, wierzcie mi, nie by³oby to
ten sam dodatek.
Przyst¹pilimy do redagowania tekstów, wy³apuj¹c
bezwzglêdnie wszelkie niedoci¹gniêcia. Ballis niszczy³
teksty merytorycznie i stylistycznie, ja zajmowa³em siê
g³ównie ortografi¹. Ka¿dy tekst przeszed³ podwójn¹,
czasem potrójn¹ redakcjê, za ka¿dym razem prawie
ca³oæ by³a podkrelona na czerwono. Wtedy uwia-
domi³em sobie, ¿e teksty, które pucimy w wiat, bêd¹
w znacznym stopniu ró¿ni³y siê od tego, co przysz³o
na konkurs. Wys³a³em wiêc maile do autorów z pro-
b¹ o autoryzacjê naszych zmian. Wszyscy wyrazili
zgodê. Pracowalimy wiêc dalej. Ka¿dy tekst to cztery,
piêæ godzin ciê¿kiej pracy, minimum jeden dzieñ. A
sprawdzalimy podwójnie. Do tego dosz³y problemy,
które spycha³y pracê na dalszy plan...
Joseppe
PS. Chcia³em z tego miejsca szczególnie podziêkowaæ
Ballisowi i Zielowi. Trochê za to, ¿e bardzo pomogli w
powstaniu tego dodatku, oraz bardzo za to, ¿e mówili
mi w ciê¿kich chwilach, ¿e bêdzie dobrze, ¿e siê wy-
robimy, ¿e dodatek jest w porz¹dku i ¿ebym nie wy-
rzuca³ komputera przez okno. Dziêki ch³opaki, nie tyle
za wspólny dodatek, co za wspóln¹ pracê.
OJEKT
K
K K
P
ROJEKT
::
THRAD
OJEKT
THRAD
SPIS
TRÓW
Rados³aw Scheller
W
W
IA
IIATRÓW
TRÓW
Nim zaczniesz czytaæ poni¿szy dokument, zwa¿ panie na fakt, i¿ zawarte w
nim relacje dotycz¹ podró¿y, która diametralnie odmieni³a moje ¿ycie. Co wiê-
cej, sk³oni³a urz¹d Inkwizycji do zainteresowania siê moj¹ skromn¹ osob¹. Z
tej to przyczyny spisanie mych niezwyk³ych prze¿yæ na pó³nocnych rubie¿ach
kordyjskiej prowincji, zwanej Kathardem, musia³o odbyæ siê w przyspieszo-
nym tempie, za opisy niektórych zdarzeñ nie s¹ na tyle dok³adne, jak bym
tego pragn¹³. Pozwoli³em sobie tak¿e na zachowanie anonimowoci, co, mimo
i¿ podwa¿a wiarygodnoæ niniejszego tekstu, zapewnia mi minimum bezpie-
czeñstwa - przynajmniej tyle, ile potrzebujê do czasu, a¿ ponownie udam siê w
woja¿ ku tamtym piaszczystym pustyniom - tym razem ju¿ bezpowrotnie
Niegdy by³em jednym z zamo¿niejszych szlachci-
ców w mym regionie. Prócz maj¹tku posiada³em
tak¿e niema³e wp³ywy w lokalnych krêgach w³a-
dzy. Wysoka ranga jak¹ osi¹gn¹³em s³u¿¹c w woj-
sku, zapewnia³a mi odpowiedni szacunek zarów-
no wród ludzi mi równych, jak i mych poddanych.
Nie bêdê tutaj rozpisywa³ siê o marazmie, w jakim
powoli pocz¹³em siê pogr¹¿aæ ani o wszechobec-
nej monotonii i zepsuciu, jakim musia³em na co
dzieñ stawiaæ czo³o. Doæ wspomnieæ, i¿ mimo ca-
³ego bogactwa bêd¹cego w mym posiadaniu dale-
ki by³em od szczêcia. Memu ¿yciu brakowa³o sen-
su jasno okrelonego celu.
obra¿a³em. Dowiedzia³em siê bowiem, i¿ ta mitycz-
na metropolia pozosta³a nienaruszona od czasu
swych pierwszych w³acicieli i, co wyda³o mi siê
niedorzeczne, skrywa w sobie sekrety okie³znania
jednego z najbardziej podstawowych praw natury
prawa grawitacji. Mimo ¿e dok³adna lokalizacja
Miasta Wiatrów ci¹gle pozostawa³a dla mnie za-
gadk¹, to ponad wszelk¹ w¹tpliwoæ kry³o siê ono
poród piasków jednej z kathardzkich pustyñ.
Maj¹c to na uwadze bezzw³ocznie zakoñczy³em
trzymaj¹ce mnie w domu sprawy, zebra³em najwa¿-
niejsze rzeczy i wraz z najbardziej zaufanymi s³u-
gami uda³em siê ku Azuron stolicy pó³nocnej
prowincji Kordu.
Ten jednak mia³ pojawiæ siê niebawem. Podczas
jednego z licznych, nudnych jak flaki z olejem, ba-
lów organizowanych przez mego cynazyjskiego zna-
jomego, natkn¹³em siê na pierwsz¹ wzmiankê o
Miecie Wiatrów zaginionej rodiañskiej metro-
polii.
Znajduj¹ca siê w biblioteczce owego jegomocia
ksiêga zawiera³a zaledwie kilka enigmatycznych
zdañ o mo¿liwoci istnienia tego niesamowitego
miejsca to wystarczy³o, abym z wielkim zapa³em
zabra³ siê za dalsze poszukiwania. Pojawiaj¹ca siê
na horyzoncie mych myli chêæ dokonania prze³o-
mowego w dziejach odkrycia by³a dla mnie nieby-
wa³ym bodcem.
Tam w³anie spodziewa³em siê odnaleæ odpowie-
dzi na nurtuj¹ce mnie pytania jeli ktokolwiek
mia³ co wiedzieæ o ukrytej poród wydm metro-
polii, to z pewnoci¹ byli to rodowici mieszkañcy
tamtych nieprzyjaznych ziem.
Odmiennoæ i niezwyk³a egzotyka Azuron szyb-
ko pozwoli³a mi odegnaæ trapi¹ce mnie demony
przesz³oci. Pewnym mankamentem pozostawa³a
tutaj jednak natarczywa obecnoæ Kordu. Patrole
cesarskich ¿o³nierzy, wszechobecne sztandary i
chor¹gwie, a tak¿e dopiero co wznoszone budowle
projektowane wed³ug schematów z Grande, na
ka¿dym kroku podkrela³y fakt, i¿ w tym miejscu
Kathard przestaje istnieæ ustêpuj¹c miejsca dum-
nej kariañskiej cywilizacji - temu, przed czym tak
naprawdê chcia³em uciec.
Kolejne miesi¹ce badañ okaza³y siê wyj¹tkowo
owocne, choæ nie tak, jak to sobie pocz¹tkowo wy-
W
W
M
IAST
IAST
IASTO
W
IIA
Ca³e szczêcie, w stosunkowo krótkim czasie zdo-
³a³em nawi¹zaæ dobre stosunki z lokaln¹ spo³ecz-
noci¹. Mimo, i¿ pocz¹tkowo bardzo wobec mnie
nieufni, z biegiem czasu mieszkañcy poczêli siê
przekonywaæ do szczeroci mych intencji. Zapew-
ne jeszcze wtedy czuwa³ nade mn¹ Jedyny, ponie-
wa¿ zamiast skoñczyæ jak wiêkszoæ nazbyt wcib-
skich przybyszów, mnie uda³o siê nie tylko prze-
¿yæ, ale jeszcze zaaran¿owaæ spotkanie z kim, kogo
nazywano Szeptem Równin. Mê¿czyzna by³ dosko-
na³ym przyk³adem, i¿ proces karianizacji Kathard-
czyków, mimo ich pozornej biernoci, nie postêpo-
wa³ tak jak nale¿y.
Jak siê bowiem mia³o okazaæ, wielu sporód tu-
bylców przyjê³o wiarê w Jedynego jedynie po to,
aby unikn¹æ represji ze strony okupantów. Tym-
czasem w ich sercach ci¹gle królowa³y dawne wie-
rzenia, przekazywane z ojca na syna przez tysi¹c-
lecia.
gle ukrywa³o siê przed Inkwizycj¹ poród bezdro-
¿y Kathardu. Ludzie ci, jak t³umaczyli mi tubylcy,
posiadali wielk¹ moc i wiedzê wielu pokoleñ
potrafili tak¿e sporz¹dzaæ wywar Llleru, którego
unikalne w³aciwoci budzi³y zarówno grozê jak i
zachwyt. Substancja, sk³adaj¹ca siê w wiêkszoci z
rosn¹cego w lasach Thar krzewu, umo¿liwia³a pod-
ró¿e duszy poza cia³o, przepowiadanie przysz³oci
czy zapo¿yczenie umys³ów mniej potê¿nych de-
viria, takich jak Skaragi.
Fakty, które wysz³y na jaw podczas tej, odbytej w
najbiedniejszej dzielnicy Azuron, rozmowy spra-
wi³y, ¿e ju¿ nastêpnego dnia wyrusza³em w g³¹b
pustyni. Do miejsca, którego widok mia³ mnie zmie-
niæ na zawsze.
Otó¿, w swym wypowiadanym dr¿¹cym g³osem
monologu Szept Równin potwierdzi³ moje przy-
puszczenia co do istnienia nienaruszonego rodiañ-
skiego miasta w sercu po³o¿onej na pó³noc od sto-
licy Kathardu pustyni. Co wiêcej, zadziwiaj¹co do-
k³adnie opisa³ jego monumentaln¹ architekturê
oraz znajduj¹ce siê wewn¹trz technologiczne cuda.
W tym, jak to okreli³, sztucznego Skaraga. Wi-
dz¹c mój narastaj¹cy entuzjazm ostrzeg³ mnie jed-
nak przed tym, co kathardczycy zwali Tymi Którzy
Patrz¹ - stra¿nikami Miasta Wiatrów.
Istoty te skutecznie zniechêca³y wszelkich intru-
zów do profanacji uwiêconego przez Kathardczy-
ków miejsca. Nim zd¹¿y³em zasypaæ mego rozmów-
cê cisn¹cymi siê na usta pytaniami, ten, jak gdyby
nigdy nic, obróci³ siê na piêcie i ulotni³ w jednej z
ciasnych, azuroñskich uliczek.
Z tego co uda³o mi siê rozeznaæ, w wiêkszoci do-
tyczy³y one zamieszkuj¹cych pustynie deviria oraz
boskich stra¿ników Miasta Wiatrów.
Nie muszê chyba wspominaæ, jak wielkie emocje
wywo³a³a we mnie ta ostatnia informacja. Rozmo-
wa jak¹ odby³em z Szeptem Równin, nieoficjalnym
duchowym przewodnikiem zamieszkuj¹cych Azu-
ron tubylców, jeszcze bardziej zwiêkszy³a moj¹ eks-
cytacjê.
Ów niepozorny staruszek by³ przedstawicielem
kasty wró¿bitów, z których ponoæ bardzo wielu ci¹-
Bogatszy o nabyt¹ podczas tej konwersacji wiedzê
rozpocz¹³em przygotowania do ekspedycji. Ekspe-
dycji tragicznej w skutkach, jak mia³o siê póniej
okazaæ. Wszystko za przez lekkomylnoæ i zlek-
cewa¿enie ostrze¿eñ Szeptu Równin.
Po kilku dniach, jakie potrzeba by³o na zorgani-
zowanie wyprawy wraz z kilkunastoma ludmi, z
których jedn¹ po³owê stanowi³a moja s³u¿ba, dru-
g¹ za grupa najêtych tubylców, wyruszy³em na po-
szukiwania Miasta Wiatrów.
Karko³omna podró¿ okaza³a siê istnym koszma-
rem, którego fina³ po dzi dzieñ przeladuje mnie
w snach. Trwaj¹ca przesz³o dwa tygodnie wêdrówka
przez gor¹ce piaski pustyni okaza³a siê byæ ponad
si³y kilku z moich podw³adnych. Co prawda nasze
muszkiety trzyma³y Skaaragi na dystans, nie uda³o
nam siê jednak uchroniæ przed kilkoma tragiczny-
mi w skutkach wypadkami.
Wszystko to jednak bled³o w porównaniu z tym,
co czeka³o nas u celu.
dê wiem tylko tyle, ¿e tak jak reszta towarzysz¹-
cych mi ludzi, da³em siê ponieæ panice. Jak przez
mg³ê odtworzyæ mogê cianê niesionego wichur¹
piasku, która uderzy³a w nas równoczenie z tymi
z³owrogimi istotami, zapewne odpowiedzialnymi za
wichurê. Poród unosz¹cych siê wszêdzie olepia-
j¹cych tumanów raz po raz roznosi³y siê krzyki mor-
dowanych.
Powietrze rozrzedzi³o siê na moment, dostrzeg³em
kr¹¿¹ce nad nami istoty, tak bardzo podobne do
Skaragów. Lecz wraz ze wistem wystrzeliwanych
przez nie strza³ uwiadomi³em sobie, i¿ nie by³y to
wcale deviria lecz ludzie w ujarzmiaj¹cych wiatry
rodiañskich maszynach.
Chwilê po tym, kolejna fala piasku zasnu³a mi
pole widzenia, a potem... Potem zbudzi³em siê na
grzbiecie mego wierzchowca, wiele mil dalej. Nie
wiem, jak d³ugo snu³em siê tak po pustyni, wyczer-
pany i ciê¿ko ranny, a¿ odnalaz³ mnie jeden z kor-
dyjskich patroli.
Jedyny da³ mi kolejn¹ szansê mówili potem,
kiedy medycy z trudem ratowali moje, prawie ¿e
zgas³e ¿ycie.
Mam zamiar tê szansê wykorzystaæ, bez wzglêdu
na konsekwencje. Zobaczy³em z oddali Miasto
Wiatrów zobaczê i z bliska. Ba! Przekroczê dum-
nie jego bramy i odwa¿ê siê siêgn¹æ po jego sekre-
ty. Wpierw jednak przeka¿ê ten dokument owemu
cynazyjskiemu znajomemu, u którego po raz pierw-
szy dowiedzia³em siê o miecie. Jestem pewien, ¿e
on zrobi z niego dobry u¿ytek.
Owego pamiêtnego poranka, gdy ponad wydmami
zamajaczy³y kontury wie¿ legendarnego miasta, nie
posiada³em siê ze szczêcia. Zeskoczy³em wtedy
ze swego steranego wierzchowca i pomkn¹³em pie-
szo w kierunku metropolii. Czyste, suche powie-
trze sprawia³o, ¿e obraz stawa³ siê coraz wyraniej-
szy. Zapatrzony w niesamowite, pe³ne doskona³o-
ci piêkno pradawnych budowli nie zwraca³em
uwagi na nasilaj¹ce siê podmuchy wiatru.
W chwili, gdy olbrzymi cieñ przes³oni³ s³oñce, a
powietrze rozdar³ nieludzki ryk, by³o ju¿ za póno.
Ogarn¹³ nas chaos. Niewiele kojarzê ze zdarzeñ,
które potem zasz³y nie wiem, co zrzuciæ mogê na
karb swej wyobrani, co za wydarzy³o siê napraw-
Pora wiêc ruszaæ. ¯egnaj, panie, kimkolwiek jeste
- prawdopodobnie nie us³yszysz o mnie ju¿ nigdy.
Kropla wody powoli sp³ywa³a z umiechniêtej twarzy Darlu. Jego nagie, opalone cia³o b³yszcza³o w mocnym, majo-
wym s³oñcu. Ch³opiec przez sekundê jakby siê zawaha³, jednak ju¿ po chwili zebra³ w sobie wszystkie si³y i ruszy³
biegiem po zielonej trawie. Ostatnie dwa kroki nazwaæ trzeba by ju¿ raczej susami, tak by³y d³ugie. Po nich nast¹pi³
skok. Na widok ch³opca spadaj¹cego z kilku metrów do wody wszystkie dzieci rozpierzch³y siê w panice. Darlu
wpad³ z rozpêdem do niewielkiego jeziorka, zasilanego przez smuk³¹, niczym talia kobiety, rzeczkê, która piêkn¹
kaskad¹ sp³ywa³a z pobliskiego wzgórza. Przez kilka chwil absolutnej ciszy, zak³ócanej jedynie nieustannym szme-
rem, dzieciaki wpatrywa³y siê w b¹belki wydostaj¹ce siê z miejsca, gdzie przed chwil¹ znikn¹³ ch³opiec. Jedna partia
b¹belków, druga, trzecia. Cisza. Ma³a Sylvia rozszerzy³a ju¿ z przera¿enia oczy. Wtem zza pleców zgromadzonej dzie-
ciarni wynurzy³ siê Darlu. Jego twarz zdobi³ nie¿nobia³y umiech, a w d³oni miota³a siê d³uga na stopê p³oæ. Po
chwili ca³¹ dolinê wype³ni³ dzieciêcy miech.
Ze szczytu pobliskiego wzgórza dzieciêcym zabawom przygl¹da³ siê, ubrany w proste skóry, pasterz. Kilkanacie
bia³ych jak kwiaty wini owiec becza³o radonie za jego plecami. Rozejrza³ siê na otaczaj¹cego go pola, lasy, rzeki i
jeziora. Okiem znawcy oceni³ bezchmurne niebo i z³oto¿ó³tawe promienie s³oñca, które owietla³y krajobraz a¿ po
horyzont. Piêkny ten nasz Kathard pomyla³. Odwróci³ siê i skierowa³ w stronê miasta. Rzuci³ jeszcze jedno spoj-
rzenie ku ci¹gn¹cej siê daleko, daleko na po³udnie Dzielnicy Kap³anów. Nad ni¹ kr¹¿y³o kilku ludzi, w urz¹dzeniach
podobnych zwyk³emu latawcowi. Niczym ptaki patrolowali miasto. Widok zapiera³ dech w piersiach. Ca³a metropolia
dorównywa³a rozmiarom Pó³wyspowi M³ota. Przechodz¹c pod pobliskim drzewem schyli³ siê nieznacznie. Musia³, w
koñcu mia³ ponad trzy metry wzrostu. Jak ka¿dy Rodianin.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]