Montgomery Lucy Maud - 06 - Ania ze ...

Montgomery Lucy Maud - 06 - Ania ze Złotego Brzegu, e booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LUCY MAUD MONTGOMERY
ANIA ZE ZŁOTEGO BRZEGU
ROZDZIAŁ I
- Jakże białe jest dziś światło księżyca! - powiedziała do siebie Ania Blythe, idąc
ścieżką przez ogród do drzwi frontowych domu Diany Wright. Płatki kwiecia opadały
z drzew wiśniowych, a powiew wiatru przynosił zapach słonej, morskiej wody.
Zatrzymała się na chwilę, aby spojrzeć na wzgórza i lasy, które pokochała przed
laty i które do dziś pozostały bliskie jej sercu. Kochane Avonlea! Od dawna mieszkała
w Glen St. Mary, tam był jej dom, ale Avonlea miało w sobie coś, czego Glen St. Mary
nigdy mieć nie mogło. Tutaj na każdym kroku czekały na nią cienie przeszłości. Witały
ją pola, po których niegdyś wędrowała, a każdy zakątek budził słodkie wspomnienia.
Wszędzie rozbrzmiewały echa dawnego, cudownego życia. Tutaj znajdowały się
zaczarowane ogrody, pełne kwitnących róż przeszłości. Ania ogromnie lubiła
przyjeżdżać do Avonlea, nawet jeśli, tak jak teraz, przyczyna wizyty była smutna.
Przybyła wraz z Gilbertem na pogrzeb jego ojca i postanowiła zostać na tydzień.
Zresztą Maryla i pani Linde i tak nie pozwoliłyby jej od razu wrócić do domu.
Stary pokoik na facjatce czekał na nią jak zawsze. Gdy weszła doń wieczorem
po przyjeździe, ujrzała piękny, duży bukiet wiosennych kwiatów, ustawiony przez
panią Linde. Ania zanurzyła w nich twarz i przypłynęły do niej wszystkie zapachy
minionych lat. Ania z przeszłości czekała tu na nią. Głębokie wzruszenie napełniło jej
serce. Pokój na facjatce przygarniał ją i utulał. Spojrzała z miłością na swoje stare
łóżko, przykryte kapą w liście jabłoni, zrobioną i ozdobioną przez panią Linde
koronkami własnej roboty, na szmaciane dywaniki Maryli na podłodze, na lustro, w
którym kiedyś odbijała się twarz małej dziewczynki o czystym czole, sierotki, która
długo płakała, zanim wreszcie usnęła tamtego pierwszego wieczora przed wielu laty.
Ania zapomniała na chwilę, że jest szczęśliwą matką pięciorga dzieci i że Zuzanna
Baker w Złotym Brzegu znów robi na drutach śpioszki. Była teraz dawną Anią z
Zielonego Wzgórza.
Gdy pani Linde przynosząc czyste ręczniki weszła do pokoju, zastała ją patrzącą
z rozmarzeniem w lustro.
- Jak to dobrze mieć cię znowu w domu, Aniu. Już dziewięć lat minęło, odkąd
wyjechałaś, a mnie i Maryli ciągle ciebie brak. Nie jest już co prawda tak smutno,
odkąd Tadzio się ożenił. Emilka to miła dziewczyna, a jakie ciasta piecze! Jest tylko
nazbyt ciekawska. No cóż, zawsze mówiłam i będę mówiła, że nie ma na świecie
drugiej takiej jak ty.
- Och, ale lustra nie da się oszukać, pani Linde. Mówi mi ono, że wcale nie
jestem już taka młoda - westchnęła Ania.
- Cerę nadal masz świeżą - pocieszyła ją pani Linde - a blada byłaś przecież
zawsze.
- W każdym razie nie mam ani śladu drugiego podbródka - rzekła Ania wesoło.
- I mój stary pokoik mnie pamięta. Czułabym się boleśnie dotknięta, gdybym kiedyś
tu przyjechała i stwierdziła, że o mnie zapomniał. A jak cudownie jest znów oglądać
wschód księżyca nad Lasem Duchów.
- Wygląda niczym wielka bryła złota na niebie, prawda? - powiedziała pani
Linde, zadowolona, że Maryla jej nie słyszy. Miała pełną świadomość tego, że
pozwoliła sobie na wypowiedzenie głupich, poetycznych słów.
- Niech pani spojrzy na te świerki, wychodzące księżycowi na spotkanie… i na
brzozy w dolinie, które wyciągają swe ramiona ku srebrzystemu niebu. Teraz są już
takie duże, a kiedy tu przyjechałam, były małymi drzewkami. To sprawia, że czuję się
staro.
- Z drzewami jak z dziećmi - rzekła pani Linde. - Nie zdążysz się nawet
obejrzeć, a już są duże. Spójrz na Freda Wright… Ma dopiero trzynaście lat, a jest
niemal tak wysoki jak jego ojciec… Na kolację będzie zapiekanka z kurczęcia, a
specjalnie dla ciebie zrobiłam też trochę cytrynowych biszkoptów. Powinno ci się
dobrze spać w tym łóżku. Najpierw ja wywietrzyłam pościel, potem Maryla, nie
wiedząc o tym, też ją przewietrzyła, a na koniec Emilka, myśląc, żeśmy nie pamiętały,
zrobiła to po raz trzeci. Mam nadzieję, że Mary Maria Blythe jutro wyjedzie. Ona
zawsze tak doskonale bawi się na pogrzebach.
- Ciotka Mary Maria… Gilbert tak o niej mówi, chociaż jest tylko kuzynką jego
ojca. Ona zawsze nazywa mnie Andzią - wzdrygnęła się Ania. - Gdy zobaczyła mnie po
raz pierwszy po ślubie, powiedziała: ,,To bardzo dziwne, że Gilbert właśnie ciebie
wybrał. Mógł mieć tyle innych, ładnych dziewcząt”. Pewnie dlatego nigdy jej nie
polubiłam i wiem, że Gilbert też jej nie lubi.
- Czy Gilbert zostanie na dłużej?
- Nie. Musi wracać jutro wieczorem. W Glen zostawił pacjenta w bardzo
ciężkim stanie.
- No cóż, sądzę, że nic go teraz nie zatrzymuje w Avonlea. Jego matka zmarła
przecież w ubiegłym roku, a stary pan Blythe nigdy nie mógł otrząsnąć się po jej
stracie. Blythe’owie zawsze tacy byli, zbyt silnie przywiązywali się do spraw życia
doczesnego. Wielka szkoda, że już nikogo z tej rodziny nie ma w Avonlea. To byli
porządni ludzie. No cóż, namnożyło nam się za to Sloane’ów, a Sloane’owie są zawsze
Sloane’ami, Aniu, i pozostaną nimi na wieki wieków, aż do skończenia świata, amen.
- Choćby było tu nie wiem ilu Sloane’ów, zamierzam pójść po kolacji do starego
sadu na spacer przy blasku księżyca. Niestety, w końcu będę musiała położyć się spać,
choć zawsze uważałam spanie w księżycowe noce za marnowanie czasu. Ale chcę
wcześnie się obudzić, by ujrzeć pierwsze, słabe światło poranka, wykradające się
spoza Lasu Duchów. Niebo zaróżowi się lekko, rozlegnie się pogwizdywanie
drozdów… Może mały, szary wróbelek usiądzie na parapecie… I zobaczę złote i
purpurowe bratki w pierwszych promieniach słońca.
- Wiesz, zające zjadły sadzonki czerwcowych lilii - rzekła ze smutkiem pani
Linde, ruszając ciężko ku schodom. W głębi duszy czuła zadowolenie, że nie musi
dłużej rozmawiać o księżycu. Ania zawsze wydawała się trochę dziwna pod tym
względem. A teraz nie można było już nawet mieć nadziei, że z tego wyrośnie.
Diana wyszła przed dom, by powitać Anię. Nawet przy świetle księżyca było
widać, że jej włosy są jeszcze ciągle czarne, policzki rumiane, a oczy błyszczące. Lecz
światło księżyca nie mogło ukryć, że stała się znacznie postawniejsza niż dawniej, a
przecież i tak nigdy nie była, jak to mówiono w Avonlea, „sucha”.
- Nie lękaj się, Diano, nie zabawię długo…
- Wiesz przecież, że o wiele bardziej wolałabym spędzić ten wieczór z tobą niż
iść na przyjęcie - powiedziała Diana z wyrzutem. - Wcale nie zdążyłam się tobą
nacieszyć, a już za trzy dni wyjeżdżasz. Ale brat Freda, rozumiesz… po prostu musimy
pójść.
- Ależ oczywiście, kochanie. Wpadłam tylko na moment. Szłam naszą dawną
drogą, przez Las Duchów, obok Źródła Nimf i waszego cienistego, starego ogrodu, a
potem Aleją Wierzbową, gdzie musiałam się zatrzymać, by popatrzeć na wierzby
stojące w wodzie. Bardzo urosły.
- Wszystko urosło - rzekła Diana z westchnieniem. - Spójrz choćby na małego
Freda! Wszyscy bardzo się zmieniliśmy… oprócz ciebie. Ty zawsze pozostaniesz taka
sama. Aniu. Jak to robisz, że wciąż jesteś szczupła? Spójrz tylko na mnie!
- To prawda, przypominasz nieco matronę - roześmiała się Ania. - Ale nie
osiągnęłaś jeszcze wymiarów typowej damy w średnim wieku. A jeśli chodzi o to, że
się nie zmieniam… No tak, pani Donnell uważa podobnie. Powiedziała mi na
pogrzebie, że wyglądam całkiem tak samo jak przed laty. Ale pani Andrews jest
innego zdania. Powiedziała mi: „Droga Aniu, jakże się postarzałaś!” Tak, tak,
wszystko zależy od oka i intencji patrzącego. A ja sama odczuwam, że czas i mnie nie
oszczędza, właściwie tylko wtedy, gdy oglądam ilustracje w pismach. Bohaterowie i
bohaterki opowiadań wydają mi się tam stanowczo zbyt młodzi. Ale nie przejmujmy
się tym, Diano. Przyszłam tu właśnie, żeby ci coś zaproponować. Spędźmy wspólnie
jutrzejsze popołudnie i wieczór… Odwiedzimy wszystkie cienie przeszłości. Będziemy
spacerować przez wiosenne pola i porośnięte paprociami lasy. Zajrzymy do starych
ukochanych zakątków i odszukamy naszą młodość. Wiesz, wiosną wszystko wydaje mi
się możliwe. Jutro zapomnimy o stateczności, jaka przystoi żonom i matkom, i znów
staniemy się dziewczynkami. Zresztą pani Linde i tak uważa, że ja w duchu wciąż
jestem dziewczynką. Ale to przecież tak mało zabawne być ciągle rozsądną.
- Och, ty doprawdy wcale się nie zmieniłaś, Aniu! To wszystko brzmi bardzo
zachęcająco, ale…
- Nie ma żadnego „ale”! Wiem, że już się martwisz, kto poda mężczyznom
kolację.
- Niezupełnie. Ania Kordelia umie to zrobić równie dobrze jak ja, choć ma
dopiero jedenaście lat - rzekła Diana z dumą. - Miała mnie właśnie zastąpić, ponieważ
ja wybierałam się na zebranie Koła Pomocy Pań. Ale nie pójdę, wolę spędzić ten czas z
tobą. To tak, jakby marzenie nagle stało się rzeczywistością. Wiesz, Aniu, często
wieczorami siadam i wyobrażam sobie, że jesteśmy znów małymi dziewczynkami.
Wezmę ze sobą coś na kolację.
- Zjemy ją w ogrodzie Heleny Gray. Mam nadzieję, że on jeszcze istnieje?
- Chyba tak - rzekła Diana niepewnie. - Nie byłam tam od czasu, kiedy wyszłam
za mąż. Za to Ania Kordelia wiecznie gdzieś przepada, chociaż wciąż jej powtarzam,
żeby się za bardzo nie oddalała od domu. Uwielbia włóczyć się po lasach, a pewnego
razu, gdy złajałam ją za to, że mówi do siebie w ogrodzie, wyjaśniła mi, że rozmawia z
duchem kwiatów. Pamiętasz ten serwis w pączki róż dla lalek, który przysłałaś jej na
dziewiąte urodziny? Tak ostrożnie się z nim obchodzi, że nie stłukła jeszcze ani jednej
filiżanki. Używa go tylko wtedy, gdy Trzy Zielone Ludziki przychodzą do niej na
herbatę. Nie mogę się dowiedzieć, kim oni są według niej. Pod niektórymi względami
jest ona bardzo podobna do ciebie, Aniu.
- Może rzeczywiście z każdym imieniem są związane pewne specyficzne cechy
charakteru. Nie miej pretensji do Ani Kordelii, że za dużo marzy, Diano. Zawsze
bardzo mi żal dzieci, które nie spędziły kilku lat w krainie fantazji.
- Oliwia Sloane, która jest u nas nauczycielką, mówi co innego - rzekła Diana z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kazimierz.htw.pl