Montgomery Lucy Maud - 07 - Dolina Tęczy, e booki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LUCY MAUD MONTGOMERY
DOLINA TĘCZY
1.
NARESZCIE W DOMU
Był pogodny, majowy wieczór, powietrze pachniało świeżo jak zielone jabłka, a
w ciemnym, łagodnym lustrze wody Zatoki Czterech Wiatrów odbijały się chmurki
ozłocone późnym słońcem. Morze, mimo wiosny, żaliło się smętnie, obmywając
piaszczyste brzegi, ale niesforny wiatr pogwizdywał radośnie nad drogą pokrytą
rdzawym pyłem. Właśnie tą drogą majestatycznie zmierzała ku wsi Glen St. Mary
panna Kornelia. Dama ta była właściwie - i to już od trzynastu lat - panią Elliott, ale
ciągle częściej nazywano ją panną Kornelią. Jej starzy przyjaciele byli zbyt
przywiązani do określenia: „panna Kornelia”, by zrezygnować z używania go -
uczyniła to demonstracyjnie tylko jedna osoba. Surowa i nieprzejednana Zuzanna
Baker, ukochana służąca rodziny Blythe’ów ze Złotego Brzegu, nigdy nie przepuściła
okazji, by zwrócić się do Kornelii: „pani Elliott” - tonem tak zgryźliwym i pełnym
pogardy, jakby chciała powiedzieć: „Zachciało się być panią Elliott, to teraz trzeba być
panią Elliott, choćby nie wiem co!”
Panna Kornelia udawała się do Złotego Brzegu, aby złożyć wizytę państwu
Blythe, którzy właśnie wrócili do domu z podróży po Europie. W lutym wyjechali do
Londynu, gdzie doktor Blythe uczestniczył w wielkim kongresie medycznym, i nie
było ich przez całe trzy miesiące; a przez ten czas zdarzyło się w Glen tyle ciekawych
rzeczy! Panna Kornelia nie mogła się już doczekać, by o nich wszystkich opowiedzieć.
Państwo Blythe koniecznie muszą dowiedzieć się, że na plebanię wprowadziła się
nowa rodzina. No i co to za’ rodzina! Na samą myśl o tym panna Kornelia pokręciła
głową i gwałtownie przyspieszyła kroku.
Zuzanna Baker i Ania Blythe, znana dawniej jako Ania Shirley, dostrzegły ją z
wielkiej werandy w Złotym Brzegu, gdzie siedziały, rozkoszując się urokiem kocich
ślepiów, połyskujących w zapadającym zmierzchu, słodkim głosem drozdów,
układających się do snu w gałęziach klonu, i drżącą na wietrze kępką żonkili,
złocących się na tle okalającego trawnik starego, omszałego murku z czerwonej cegły.
Ania, która przycupnęła na schodach, obejmując rękami kolana, zamyśliła się.
Wyglądała tak dziewczęco, jak tylko może wyglądać matka licznej gromadki dzieci, a
w jej prześlicznych, szarozielonych oczach, spoglądających teraz w kierunku drogi, jak
zawsze lśniły iskierki radosnego rozmarzenia. Za jej plecami, zwinięta w kłębuszek w
hamaku, spała sześcioletnia Rilla Blythe - pulchna, okrągła istotka, najmłodsza wśród
gromadki dzieci ze Złotego Brzegu. Dziewczynka miała wijące się, rude włoski i
orzechowe oczy, teraz mocno zaciśnięte; zasypiając mrużyła je, zabawnie marszcząc
czoło.
W ramionach Zuzanny drzemał mały Shirley - „Murzynek”, jak nazywała go
cała rodzina. Miał ciemnobrązową czuprynę, takie same oczy, śniadą skórę i zawsze
rumiane policzki. Był ulubieńcem starej Zuzanny. Kiedy się urodził, Ania długo i
ciężko chorowała, a Zuzanna niańczyła niemowlę z taką miłością i czułością, jakiej nie
doświadczyło od niej żadne z pozostałych dzieci, choć przecież kochała je bardzo.
Doktor Blythe twierdził, że chłopiec nie przeżyłby bez opieki Zuzanny.
- Wychowywałam go tak samo, jak i pani, kochana pani doktorowo - mawiała
czasem Zuzanna. - Więc jest tak samo moim dzieckiem, jak i pani.
I rzeczywiście. To Zuzanna była osobą, do której mały Shirley biegł po
pocieszenie, gdy rozbił kolano; w jej ramionach usypiał i szukał schronienia, kiedy
zasłużył na porządnego klapsa. Inne dzieci Blythe’ów nieraz obrywały klapsa od starej
Zuzanny, gdy uznawała, że będzie on miał zbawienny wpływ na ich dusze; Shirley -
nigdy. Nie pozwalała też Ani uderzyć syna, a kiedy raz mały dostał lanie od doktora
Blythe’a, Zuzanna obraziła się śmiertelnie.
- Ten człowiek byłby zdolny zbić anioła, kochana pani doktorowo - oznajmiła
cierpko i przez wiele tygodni nie upiekła biednemu doktorowi jego ulubionej
szarlotki.
Kiedy rodzice byli w Europie, inne dzieci pojechały do Avonlea, a Shirleya
Zuzanna zabrała do swego brata. Przez trzy cudowne miesiące miała go tylko dla
siebie, a jednak cieszyła się z powrotu do Złotego Brzegu, gdzie znów miała wokół
siebie całą ukochaną gromadkę. Złoty Brzeg był jej światem - światem, którym
władała niepodzielnie. Nawet sama Ania rzadko sprzeciwiała się Zuzannie, co z
ogromnym niesmakiem przyjmowała pani Małgorzata Linde z Zielonego Wzgórza.
Dama ta, ilekroć odwiedzała Cztery Wiatry, rozgniewana powtarzała Ani, że pozwala
Zuzannie na zbyt wiele i że to nie do pomyślenia, by domem rządziła służąca.
- Drogą od przystani nadchodzi Kornelia Bryant, kochana pani doktorowo -
powiedziała Zuzanna. - Z pewnością zamierza zarzucić nas plotkami z całych trzech
miesięcy.
- Nie mogę się ich doczekać - odpowiedziała Ania, ściskając dłońmi kolana. -
Umieram z tęsknoty za plotkami z Glen St. Mary, Zuzanno. I mam nadzieję, że panna
Kornelia opowie mi o wszystkim, co zdarzyło się tu, kiedy nas nie było - o wszystkim!
Chcę wiedzieć, kto urodził dziecko, kto się ożenił, a nawet - kto się upił, kto umarł, a
kto wyjechał albo przyjechał, odnalazł się albo zaginął, albo zgubił krowę, albo znalazł
nową miłość. To cudownie być znowu w domu, w Glen, między swoimi. Chcę
dowiedzieć się wszystkiego! Pamiętam, że kiedy zwiedzałam Opactwo
Westminsterskie, zastanawiałam się, którego ze swoich dwóch wielbicieli poślubi w
końcu Millicent Drew. To naprawdę okropne, Zuzanno, ale podejrzewam nawet, że ja
uwielbiam plotkować!
- No cóż, kochana pani doktorowo - przyznała Zuzanna - każda porządna
kobieta lubi, oczywiście, znać najnowsze wieści. Ja też jestem odrobinę ciekawa, jak
zakończy się sprawa Millicent Drew. Nigdy nie miałam narzeczonego, co dopiero
mówić o dwóch, ale staropanieństwo mi nie przeszkadza. Do wszystkiego można się
przyzwyczaić. A ta Millicent zawsze wygląda tak, jakby czesała się miotłą. Nie
rozumiem, co ci mężczyźni w niej widzą.
- Jej śliczną, czarującą i zabawną buzię, Zuzanno. To właśnie widzą w niej
mężczyźni.
- Pewnie ma pani rację, kochana pani doktorowo. Biblia poucza, że powodzenie
jest zwodnicze, a piękno pełne pychy; ale - gdyby Pan Bóg dał - nie miałabym nic
przeciwko temu, żeby sprawdzić to na własnej skórze. Wprawdzie wiem, że kiedy
zostaniemy aniołami, wszyscy będziemy piękni, ale jaki wtedy pożytek z naszej urody?
A co do plotek, to ludzie powiadają, że ta biedna pani Miller z przystani próbowała się
w zeszłym tygodniu powiesić!
- Och, Zuzanno!
- Niech się pani nie denerwuje, kochana pani doktorowo. I tak jej się nie udało.
Tak naprawdę, to wcale za to nie potępiam tej biedaczki. Jej mąż to straszny łotr.
Chociaż głupio postąpiła, no bo jakby się jej udało, on miałby rozwiązane ręce i
mógłby poślubić jakąś inną kobietę. Gdybym to ja była na jej miejscu, kochana pani
doktorowo, to tak bym mu uprzykrzyła życie, że sam by się powiesił! No, ale
oczywiście, kochana pani doktorowo, wcale nie pochwalam ludzi, którzy się wieszają,
bez względu na okoliczności.
- Ale co właściwie jest z tym Harrisonem Millerem? - spytała niecierpliwie
Ania. - On wszystkich doprowadza do granic wytrzymałości.
- Niektórzy ludzie nazywają to obsesją religijną, a inni - niech mi pani wybaczy
to słowo, kochana pani doktorowo - perfidią. To znaczy, że nikt nie wie, jak to
naprawdę jest z Harrisonem Millerem. Są takie dni, kiedy warczy na wszystkich, bo
umyślił sobie, że jego przeznaczeniem jest potępienie na wieki. A zdarzają się i takie
dni, kiedy mówi, że jest mu wszystko jedno, i wtedy idzie się upić. Jeśli chce pani znać
moje zdanie, to on nie jest zupełnie przy zdrowych zmysłach - jak wszyscy z rodziny
Millerów. Jego dziadek oszalał. Wszędzie dookoła widział ogromne, czarne pająki.
Obłaziły go, a nawet fruwały w powietrzu wokół niego. Mam nadzieję, kochana pani
doktorowo, że ja do śmierci pozostanę przy zdrowych zmysłach, i wierzę w to, bo
wśród Bakerów nie było wariatów. Ale jeśli wszechmocna Opatrzność sprawiłaby
inaczej, bardzo bym nie chciała, żeby to były czarne pająki. Strasznie boję się tych
stworzeń. Zaś co do pani Miller, to sama nie wiem, czy zasłużyła sobie na współczucie.
Niektórzy ludzie powiadają, że wyszła za Harrisona tylko po to, żeby dokuczyć
Ryszardowi Taylorowi. To dość osobliwy powód wychodzenia za mąż - ja
przynajmniej tak właśnie myślę. No, ale ja, kochana pani doktorowo, nie nadaję się,
oczywiście, do osądzania małżeńskich spraw. O, Kornelia Bryant jest już przy furtce,
więc lepiej położę mojego słodkiego, śniadego aniołka do łóżeczka i wezmę się za
robótkę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]