Montgomery Lucy Maud - 05 - ...

Montgomery Lucy Maud - 05 - Wymarzony dom Ani(1), e booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LUCY MAUD MONTGOMERY
WYMARZONY DOM ANI
I.
NA FACJATCE ZIELONEGO WZGÓRZA
Chwała Bogu, koniec z geometrią! - rzekła z uczuciem ulgi Ania Shirley. Rzuciła
nieco zniszczony tom Euklidesa do wielkiej skrzyni i z triumfem zatrzasnęła wieko;
usiadłszy na nim, spojrzała na siedzącą w drugim końcu facjatki Dianę Wright swymi
siwymi oczyma, pięknymi jak letni poranek.
Facjatka - był to zacieniony, rozkoszny i cichy kącik, jakim facjatki zawsze być
powinny. Przez otwarte okno, przy którym siedziała Ania, płynęło słodkie, pachnące,
słońcem nagrzane powietrze sierpniowego popołudnia; na dworze gałęzie topól szumiały
poruszane wiatrem, a dalej ciągnęły się rzędy drzew, wśród których Aleja Zakochanych
wiła się zaczarowaną ścieżyną oraz widniał sad pełen jabłoni uginających się pod
ciężarem owoców. A ponad tym wszystkim przeciągały na błękicie południowych niebios
szeregi puszystych, białych chmurek. Przez drugie okno przebłyskiwała z dala niebieską
płachtą, usianą plamami białej piany, Zatoka Św. Wawrzyńca z wystającą pośrodku, jak
cudowny klejnot, wysepką Abegweit, której miękkie i dźwięczne miano indiańskie
zastąpione zostało bardziej prozaicznym „Wyspy Księcia Edwarda”.
Diana Wright, starsza od chwili kiedyśmy ją po raz ostatni widzieli o całe trzy lata,
nabrała w tym czasie dużo powagi. Tylko czarne oczy zachowały blask brylantów, policzki
pozostały jak dawniej różowe, a dołeczki tak czarowne jak w owe dawne, minione dni,
kiedy to ona i Ania Shirley na stokach ogrodu przysięgały sobie wieczną przyjaźń. W
objęciach trzymała małe, śpiące stworzonko o czarnych lokach, które od dwóch pełnych
radości lat znane było w całym Avonlea jako mała Anna-Kordelia. Oczywiście, w Avonlea
wiedziano, dlaczego Diana małą swą nazwała Anią, ale wszyscy byli zaintrygowani
drugim imieniem - Kordelii. Nie spotykało się nigdy tego imienia ani wśród rodzin
Wrightów, ani Barry’ch. Pani Harmon Andrews była zdania, że Diana musiała je
wyczytać w jakimś strasznym romansie, i była mocno zdziwiona, że Fred nie miał dość
rozsądku, by czegoś podobnego zabronić. Ania jednak i Diana uśmiechały się tylko do
siebie. Wiedziały dobrze, jak się to stało, że mała Anna-Kordelia otrzymała takie imię.
- Tyś zawsze nie znosiła geometrii - rzekła Diana z uśmiechem - i myślę, że musisz
być bardzo szczęśliwa skończywszy raz z tym nauczycielstwem.
- Ach, wykładać lubiłam zawsze, z wyjątkiem jednej geometrii. Toteż te trzy
ostatnie lata w Summerside były doprawdy bardzo miłe. A pani Harmon Andrews
zapewniała mnie po moim powrocie do domu, że prawdopodobnie małżeństwo nie
będzie tyle piękniejsze od nauczycielstwa, ile ja to sobie wyobrażam. Najwidoczniej pani
Harmon jest tego zdania co Hamlet, że lepiej jest znosić kłopoty, które się zna, aniżeli
szukać innych, o których się nic nie wie.
Wesoły śmiech Ani, któremu jak dawniej nie można się było oprzeć, tylko słodszy i
pełniejszy, zadźwięczał na facjatce. Maryla, zajęta na dole w kuchni przyrządzaniem
powideł, uśmiechnęła się, usłyszawszy go, potem jednak westchnęła, bo przypomniała
sobie, jak rzadko odtąd ten śmiech serdeczny będzie dźwięczał na Zielonym Wzgórzu.
Nic nie radowało Maryli tak bardzo jak przeświadczenie, że Ania wyjdzie za mąż za
Gilberta Blythe. Ale w każdej radości jest jednak ziarnko goryczy. Przez trzy lata pobytu
w Summerside Ania często spędzała w domu wakacje oraz przyjeżdżała na niedzielę, a po
ślubie najwyżej raz na dwa lata można się będzie spodziewać jej wizyty.
- Nie martw się zupełnie tym, co mówi pani Harmon - rzekła Diana z całą powagą
mężatki od lat czterech. - Stanowczo w małżeństwie są dobre i złe chwile. Nie powinnaś
się także spodziewać, że wszystko pójdzie zupełnie gładko. Ale wierzaj mi, Aniu, że to
wielkie szczęście wyjść za mąż za odpowiedniego człowieka.
Ania stłumiła uśmiech. Sposób, w jaki Diana okazywała swoje wielkie
doświadczenie, zawsze ją bawił.
„Z pewnością będę taka sama po czterech latach małżeństwa - myślała - chociaż
moje poczucie humoru może mnie od tego uchroni”.
- Czy już postanowione, gdzie będziecie mieszkać? - spytała Diana tuląc do siebie
małą Anię-Kordelię tym trudnym do naśladowania gestem macierzyństwa, który zawsze
wywoływał w pełnym słodyczy i niewypowiedzianej tęsknoty sercu Ani uczucie na poły
jakiejś cudownej rozkoszy, a na poły dziwnego, nieziemskiego bólu.
- Tak. O tym właśnie chciałam z tobą pomówić, jak do ciebie telefonowałam. Ale,
ale! Po prostu nie mogę sobie wyobrazić, że Avonlea ma telefony. Brzmi to tak niezwykle
nowocześnie w tej kochanej, starej mieścinie.
- Możemy za to podziękować zarządowi K.M.A.
*
- rzekła Diana. - Nigdy nie
zdążylibyśmy uzyskać połączeń telefonicznych, gdyby koło nie wzięło sprawy w swoje
ręce i nie doprowadziło jej do końca. Dość było trudności na drodze, by zniechęcić każde
1
*
Koło Miłośników Avonlea.
 inne towarzystwo, członkowie jednak K.M.A. trzymali się wytrwale raz powziętego planu.
Stworzenie tego koła przez ciebie, Aniu, było doprawdy dobrodziejstwem dla Avonlea. A
ile mieliśmy uciechy z tego powodu na naszych zebraniach! Czy mogłabyś zapomnieć
kiedykolwiek o niebieskim domu albo o projekcie Jutsona Parkera - malowania na swym
parkanie ogłoszeń o środkach leczniczych?
- Nie mogę powiedzieć, abym była zbyt wdzięczna K.M.A. za ten cały telefon -
powiedziała Ania. - Ach, ja sobie zdaję dokładnie sprawę, że jest to wielka wygoda, nawet
stary nasz sposób porozumiewania się za pomocą światła świecy nie może się z tym
równać. Poza tym, jak mówi pani Małgorzata: „Avonlea musi iść z prądem”, i tyle. Ja
jednak wolałabym, aby Avonlea nie było popsute przez „nowoczesne niedogodności”, jak
zwykł mawiać pan Harrison, kiedy chce być dowcipny. Chciałabym, by zachowało cały
swój, niczym nie tknięty urok, jak za starych, kochanych czasów. Niestety, muszę
przyznać, że jest to nierozsądne, sentymentalne i niemożliwe. I wobec tego staję się już
rozsądną i praktyczną. Telefon, jak powiada pan Harrison, jest to cudowny wynalazek
nawet wówczas, gdy masz prawie pewność, że połowa interesujących się tobą osób
podsłuchuje rozmowę.
- Otóż to jest najgorsze! - westchnęła Diana. - To takie nieznośne, jak się słyszy, że
ktoś podnosi słuchawkę, ile razy dzwonisz do kogo innego. Powiadają, że pani Harmon
Andrews uparła się koniecznie, aby ich telefon został założony w kuchni, tak aby mogła
słyszeć, ilekroć zadzwoni, a równocześnie nie spuszczać z oka obiadu. Dziś, kiedyś ty
mnie zawołała, zupełnie dokładnie słyszałam podczas naszej rozmowy uderzenia tego
niezwykłego zegara u Pye’ów. Jestem przekonana, że Józia albo Gertie podsłuchiwały.
- Ach, więc to było powodem pytania, czy mamy nowy zegar na Zielonym
Wzgórzu? Nie mogłam zrozumieć, o co ci chodzi. A z chwilą kiedyś to tylko powiedziała,
usłyszałam takie jakieś silne stuknięcie. Przypuszczam, że to była słuchawka u Pye’ów,
zawieszona z powrotem ze zbytnią energią. No, ale Bóg z Pye’ami. Jak mówi pani Linde:
„Byli Pye’ami i zostaną nimi do końca świata”. Przyznam się, że chcę już rozmawiać o
bardziej przyjemnych rzeczach. Pomyśl, że już postanowiliśmy, gdzie mamy założyć
nowe gniazdko.
- Ach, gdzie, Aniu? Spodziewam się, że będzie to gdzieś niedaleko?
- Niestety, to jest ta zła strona. Gilbert zamierza osiąść nad Przystanią Czterech
Wiatrów oddaloną stąd o sześćdziesiąt mil.
- Sześćdziesiąt mil! Z równym powodzeniem mogłoby być sześćset! - wykrzyknęła
Diana. - Nie mogę się ruszyć z domu dalej jak do Charlottetown.
- Będziesz musiała przyjechać do Czterech Wiatrów. Jest to najpiękniejsza
przystań na całej Wyspie. Znajduje się tam mała wioska Glen St. Mary, gdzie doktor
Tomasz Blythe był lekarzem przez pięćdziesiąt lat. Jest to stryj Gilberta. Chce już
przestać pracować, a Gilbert ma po nim objąć praktykę. Ponieważ jednak doktor Blythe
zatrzymuje dla siebie cały swój dom, musimy poszukać sobie innego mieszkania. Nie
wiem w tej chwili, gdzie ono jest, ani też, jak wygląda. Ale w mej wyobraźni wymarzyłam
już sobie taki domek, cały umeblowany według mego gustu - wiesz, taki malutki,
rozkoszny domeczek.
- A dokąd masz zamiar udać się w podróż poślubną? - zapytała Diana.
- Nigdzie. Najdroższa, nie patrz na mnie takim przerażonym wzrokiem.
Przypominasz mi zupełnie panią Harmon Andrews. Już słyszę jej łaskawą uwagę, że
ludzie, którzy nie mają pieniędzy, postąpią najrozsądniej, pozostając w domu, a potem
doda, że jej Janka objechała w podróży poślubnej całą Europę. Ja jednak chcę spędzić
moje miodowe miesiące w Czterech Wiatrach, w moim wymarzonym domku.
- I postanowiłaś również, że nie będziesz miała druhen?
- Nie mam żadnej. I ty, i Iza, i Priscilla, i Janka - wszystkieście mnie wyprzedziły w
małżeństwie, a Stella jest nauczycielką w Vancouver. Poza wami nie mam żadnej
pokrewnej duszy, a nie chcę mieć druhny, która by nie była nią z serca.
- Ale welon będziesz miała? - zapytała trochę niespokojnie Diana.
- Bezwarunkowo! Nie czułabym się panną młodą bez welonu. Przypominam sobie,
jak zapewniałam Mateusza, w ten wieczór, kiedy mnie wiózł do Zielonego Wzgórza, że
nigdy się nie zaręczę, bo nikt przecież nie zechce się ożenić z taką brzydulą jak ja, chyba
jaki misjonarz z dalekich krajów. Wyobrażałam sobie, że misjonarze nie mają prawa
pozwalać sobie na zbyt wybredny gust, bo nie mogą żądać, by dziewczyna narażała swoje
życie dla nich, udając się między ludożerców. A tymczasem, gdybyś ty zobaczyła tego
misjonarza, za którego wyszła Priscilla! Był tak przystojny i tajemniczy, jak ci wybrańcy
naszych marzeń; był najlepiej ubranym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam, i
zachwycał się „niebiańską i złocistą pięknością” Priscilli. Ale i to prawda, że w Japonii nie
ma ludożerców.
- Twoja suknia ślubna to jedno marzenie - z podziwem powiedziała Diana. - Przy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kazimierz.htw.pl